Jedna z moich największych fascynacji i jej wręcz enigmatyczne piękno, dotyczy zagadki otwartego serca w obliczu trudności i cierpienia.
Ostatecznie — w kontekście tej myśli — istnieją tylko dwie kategorie definiujące poziom świadomości: pierwszą jest unikanie konfrontacji z obecnym bólem, a drugą spontaniczny cud pełnego spotkania z tym co jest, jakkolwiek dany moment może siebie prezentować.
Cierpienie, głębokie, psychologiczne cierpienie, obecne w szczególności w naszej zachodniej kulturze sięga tak głęboko, że rzucając się ku jego korzeniu musimy dotknąć w sobie czegoś niewyrażalnego. Ta sama kultura, która nosi w sobie niewyobrażalny ciężar tego pierwotnego poczucia nieadekwatności, winy, i przekonania o własnej grzeszności z samego faktu egzystencji, jest kulturą, która niemal w całości poświęcona jest najrozmaitszym formą odwracania uwagi od własnego cierpienia. Do dzisiaj dominującym mitem tłumaczącym nasze miejsce we wszechświecie i naszą relację z Bogiem jest opowieść o inherentnej winie i grzechu pierworodnym. I nawet jeśli obecnie wielu ludzi odchodzi od tej doktryny, to bardzo często robi to z poczuciem niechęci, trzymając w sobie głęboką urazę, nadal doświadczając w sobie tego samego bólu. Jego zasięg i głębia jest tak wielka, że sama mentalna refleksja dotycząca jego bezpodstawności jest niemal niczym w obliczu jego ogromu.
I nie ma większego znaczenia czy zostaliśmy wychowani w wierze katolickiej, czy nie — ten głęboki ślad, ta głęboka rana, jest czymś uniwersalnym dla człowieka zachodu. Możemy się do tego nie przyznawać i temu zaprzeczać, ale niemal każdy człowiek gdzieś tam, w ciemnych odmętach swojej psychiki, nosi w sobie bardzo starożytną, fundamentalną ranę.
“Coś jest ze mną nie tak.”
“W głębi szczerze wątpię we własną godność.”
“Nawet nie potrafię tego wytłumaczyć w żaden sposób. Po prostu gdzieś tam, gdzieś we mnie obecna jest ta ciemna otchłań, której nawet nie kwestionuję, bo wydaje się być czymś co istniało we mnie chyba od zawsze. Po prostu tak jest… Nawet trudno jest mi założyć, że może być inaczej…”
“Nie jestem prawdziwie, w całej mojej najintymniejszej nagości wszystkiego czym jestem, godzien…”
“Coś jest ze mną nie tak.”
To jest nasze tabu.
Powielamy to głębokie przekonanie o własnej nieadekwatności wręcz mechanicznie, instrumentalnie, nieświadomie, podprogowo. To niezwykle rzadkie, aby rozmawiać o tym szczerze i otwarcie, dając temu tematowi odpowiednią przestrzeń i emocjonalne wsparcie na tak głębokim poziomie, który wymaga temat tego kalibru. Kolejne pokolenia powielają i przekazują sobie tą mroczną pochodnię pierworodnej winy wręcz automatycznie, bezrefleksyjnie, odmawiając spojrzenia w samo oko tego kosmicznego, egzystencjalnego bólu. Jego ziarno kiełkuje w nas wyssane z mlekiem matki, w poza werbalnym języku podświadomych przekonań i wierzeń. Potem, jesteśmy trenowani do tego, aby żyć w tym przekonaniu i nigdy go nie dotykać, ani kwestionować. Ktoś, kto w swojej wrażliwości wyłamuje się poza ramy tego kulturowego tabu postrzegany jest jako dziwak, odmieniec, a nawet chory psychicznie (choć na szczęście taka sytuacja powoli się już zmienia). Jesteśmy trenowani innymi słowy do tego, aby zamknąć się na nasz najwyższy skarb, którym jest otwarte serce w żywej komunii z naszą własną Boskością. Jesteśmy trenowani do tego, aby postrzegać nasze istnienie jako oddzielne od wiecznej doskonałości Bożej perfekcji. I nikt nie jest temu winien. Nikt nie robi tego celowo i umyślnie — świadomie.
Właśnie w tym rzecz.
To jest moja opowieść. I Twoja.
Jako mały chłopiec, szczególnie kiedy zostałem wysłany do przedszkola i szkoły, czułem się (całkiem dosłownie) jakbym codziennie na głębokim, emocjonalnym poziomie uderzał w twardy mur. To jest tak bardzo delikatna kwestia, że mam nadzieję, że znajdę tutaj odpowiednie słowa. Nie potrafiłem wytłumaczyć sobie wtedy dlaczego właściwie czuję się tak obco w obecności innych, łącznie z innymi dziećmi. Nie wiedziałem dlaczego czuję się totalnie, absolutnie osamotniony z tym co czuję. Widziałem, że nikt nie jest w stanie zrozumieć co odczuwam, dlatego nawet nie próbowałem o tym mówić. Nie wiem do jakiego stopnia możesz się odnieść do tego co za chwilę dodam, ale tak właśnie wyglądało moje doświadczenie — niemal ciągły krzyk w moim sercu, obecny przez te kilka godzin w szkole. Czułem coś tak potężnego i intensywnego, że nie byłem w stanie skupić się na niczym. Przez cały czas chciało mi się płakać. Najczęściej poświęcony byłem nieudanym próbom powstrzymania płaczu. Kiedy tylko mogłem, wymykałem się do toalety żeby być sam, bo tam przynajmniej nie było nikogo kto czułby się niezręcznie z moimi emocjami.
W moim sercu cały czas płonęła pamięć o tym, jak wygląda prawdziwy Dom. Przepaść pomiędzy tym, co znałem w sercu, a tym co mnie otaczało była tak wielka, że moją niemal jedyną reakcją był płacz, który przynosił pewną ulgę i uśmierzenie bólu, który czułem. Łzy były moim jedynym pocieszeniem. I kochająca rodzina, a szczególnie wyrozumiała mama, za którą jestem na prawdę wdzięczny.
Niemal każdy myślał o mnie jako o kimś nadwrażliwym i przewrażliwionym. Zostałem nawet wysłany do psychologa, sprawiając najwyraźniej zbyt wiele kłopotów emocjonalnością, której nikt nie był gotów wtedy zrozumieć.
Czułem ciężar. Czułem, że ludzie nie są prawdziwie otwarci na siebie. Jakby nie pokazywali całej twarzy, a jedynie jakąś niewielką część, która wydawała się być i tak udawana. Jakby stale coś skrywali, nie wiedząc nawet że to robią. Inne dzieci zaś — choć bardziej autentyczne — z jakiegoś powodu nie widziały tak wiele i nie odczuwały tyle, co ja. Trochę zabawna sytuacja, bo wydawały się być przez to dziecinne. I nie jest to ocena — po prostu tak było.
Wiele razy myślałem o mojej wrażliwości jako o przykrym przekleństwie, jednak znacznie częściej odnajdywałem w niej najgłębsze pocieszenie, nawet jeśli cierpiałem z jej powodu. To samo serce, które było świadome ciężaru obecnego w innych, było sercem które obejmowało siebie samo we własnym, promiennym otwarciu. Na zewnątrz wyglądałem jak zapłakany chłopiec. W środku — przytulałem się do samej miłości. Miłości, za którą tak gorąco tęskniłem i tęsknię, aby zobaczyć ją przebudzoną w świecie, który nadal tak powszechnie jej sobie odmawia.
Jako dziecko nie miałem żadnych punktów odniesienia do głębszego, bardziej świadomego zrozumienia tego, czego doświadczałem. W jakiś podskórny, intuicyjny sposób wiedziałem do pewnego stopnia, jednak nie potrafiłem wtedy ubrać tego w bardziej zrozumiałe słowa, których i tak nie miałem wówczas do kogo wypowiedzieć.
Od samego początku mojego życia odczuwałem ten głęboki, egzystencjalny ból, który nosi w sobie człowiek. Obok mojego dzieciństwa i w moim dzieciństwie gdzieś tam, w bardziej bezpośredni, albo pozornie odległy sposób spotykałem się z głębokim, psychologicznym cierpieniem. I kiedy serce jest z własnej natury otwarte — ból obecny w kolektywnej psychice człowieka zachodu odczuwany jest tak bezpośrednio, że wydaje się być w doświadczeniu naszym własnym. Rodząc się jako empatyczna istota, nie potrafiłem rozgraniczyć tego co odczuwałem w polu energii innych, od moich własnych uczuć.
Lecz właśnie w tym zawiera się różnica pomiędzy rolą ofiary, a widzeniem rzeczywistości — to nie było moje własne cierpienie. Doświadczałem go, czułem je, jednak to nie ja byłem winien jego istnienia, będąc jedynie jego świadkiem. Potrzebowałem czasu aby zacząć sobie to uświadamiać. Jako dziecko byłem w tym względzie bezbronny.
Moje serce było otwarte, jednak żyłem z tym ciągłym poczuciem, że coś jest przez to ze mną nie tak. Moja relacja z życiem, z Bogiem, Wszechświatem, od zawsze była jasna. Intuicyjnie zawsze wiedziałem, że w esencji istnieje jedynie Dobro, jakkolwiek może się ono przejawiać. Jednak widząc raz po raz w jaki sposób moja autentyczność i wrażliwość jest przyjmowana przez innych ludzi — cierpiałem wewnętrzną rozterkę. Na najprzeróżniejsze sposoby wymagano ode mnie, abym czuł inaczej, myślał inaczej, zachowywał się inaczej. Nigdy nie miałem problemu z samym Bogiem, jednak ego innych ludzi miało od zawsze problem ze mną. Dlatego będąc dzieckiem cierpiałem myśląc, że najwyraźniej to ja jestem problemem. Byłem świadom (emocjonalnie) nieopatrzonej rany egzystencjalnego cierpienia ludzkości, i obok tego żyłem z poczuciem winy za to, że jestem wystarczająco wrażliwy, aby czuć tak wiele. Paradoksalnie — obwiniałem się za tę samą wrażliwość, która była świadoma poczucia winy i nieadekwatności w innych. I jakby tego było mało, musiałem odrabiać zadania domowe z matematyki. Wiele na barkach małego Michała I Kasi. I Tomka.
Dzielę się tym wszystkim, bo nawet jeśli nasze doświadczenia różnią się od siebie, to wiem że niemal każdy może odnieść się — fundamentalnie — do tego w jaki sposób mały Michał czuł się na tym świecie. Jego doświadczenie choć unikalne — jest w rzeczywistości uniwersalne. To nie jest jedynie moja opowieść. Każdy w głębi siebie doświadczył i doświadcza na swój sposób tego samego.
Obwiniałem siebie wiele razy, jednak za każdym razem kiedy miało to miejsce, nigdy nie potrafiłem tak właściwie w pełni uwierzyć w te wszystkie zarzuty. Jednak jako dziecko podejmowałem próby obwiniania. Starałem się po prostu zrozumieć ten obcy, dziwny świat, dlatego przyjmowałem wszystkie punkty widzenia, łącznie z tym który sugerował, że prawda mojego serca i jej niewinność jest czymś co wymaga “korekcji”. Lecz ostatecznie każda taka próba zwracała mnie ponownie do wytchnienia i ukojenia prawdy mieszkającej w moim sercu. Byłem zbyt wrażliwy, aby przejść “do porządku dziennego” z każdą myślą, która była kaleczącym, bolesnym cierniem. Nie nauczyłem się tolerować wewnętrznej, emocjonalnej sprzeczności. Zawsze zwracałem na nią uwagę. I ta sama uwaga zwracała mnie ku sercu.
“Miałem na pieńku” z ego innych ludzi, które nie potrafi tolerować istoty z obnażonym sercem. Byłem żywym zaproszeniem do tego, aby spojrzeć głębiej i rozluźnić najróżniejsze założenia, które inni nauczyli się przyjmować bezrefleksyjnie jako rzeczywistość. Tak często widziałem jak moja autentyczna emocjonalność przekracza kolejne, utarte granice “normy”. I niemal równie często widziałem w jak (bezpośrednio, albo pośrednio) wrogi sposób była odbierana (nie zawsze, ale zdecydowanie znaczenie częściej). Nie nauczyłem się jeszcze ufać sobie głębiej, dlatego nawet jeśli miałem w sobie obecne to intuicyjne, poza werbalne i niekonceptualne zrozumienie w sercu, które czuło, że adresując nierozwiązane wzorce odczuwane w polu energii innych ludzi poprzez moją szczerą emocjonalność, zapraszam tym samym kogoś do głębszej introspekcji — uczyłem się postrzegać moje emocje jako coś niebezpiecznego, spotykając się nierzadko z wrogością. Byłem karany za to, że uświadamiałem innym, poprzez samą moją obecność, wielkość i rozmiary ich cierpienia i nierozwiązane wzorce, z którymi niemal nikt nie chciał się skonfrontować. Byłem karany za otwarte serce.
I w rzeczywistości — nikt tak na prawdę nie miał problemu bezpośrednio ze mną (czego dawniej nie potrafiłem jaśniej zobaczyć). To nie było nigdy nic osobistego. Kiedy inni ludzie obwiniali mnie za to, że jestem prawdziwy, to w rzeczywistości byłem w tym wszystkim jedynie świadkiem ich własnej niechęci do tego, aby spojrzeć na swoje doświadczenie i zmierzyć się z własnym cierpieniem. Ich brak świadomości bronił się w ten sposób, próbując udowodnić, że to ze mną jest coś nie tak, chcąc odwrócić się od prawdy tego, co było obecne w ich wnętrzu. Byłem niewygodny, bo nie mogłem nic na to poradzić, jak tylko być zwierciadłem wnętrza innych ludzi, na których odbicie niemal nikt nie był gotów spojrzeć. Dlatego myliłem ich oskarżenia, jakby były wycelowane bezpośrednio we mnie, podczas gdy tak na prawdę dotyczyły one ich własnej niezdolności do przyjęcia i uświadomienia sobie tego, jak bardzo cierpią w swoim wnętrzu.
Ego obawia się najmocniej z wszystkiego płomienia transformacji, bo ten sam ogień jest tym, co integruje je na powrót do łaski otwartego serca. A w otwartym sercu każda percepcja ego, które czuje się oddzielne, przestaje istnieć. Ludzie których spotykałem doświadczali lęku przed spontanicznym roztopieniem się ich utartych tożsamości. Moment w którym ktoś zamiast walki, gniewu, i oskarżeń, zatrzymałby się w swoich roszczeniach do utrzymania na miejscu tego, w jaki sposób nauczył się widzieć siebie i postrzegać świat — ale zamiast tego otworzył się na zaproszenie szczerości, która jest przyznaniem się do tego, co tak naprawdę ktoś odczuwa w sobie — jest chwilą transformacji w której dotychczasowe cierpienie może rozpuszczać się w ukojenie i miękkość otwartego serca. Jednym z fundamentalnych założeń ego jest myśl, która sugeruje, że spotkanie się z obecnym cierpieniem oznacza jeszcze więcej dyskomfortu, a więc — jeszcze więcej cierpienia. Tymczasem ta sama gotowość do przyznania się do tego, co tak na prawdę odczuwamy, bez prób zatuszowania tych uczuć i ucieczki od ich rzeczywistości jest tym, co wyzwala nas od psychologicznego cierpienia wypieranych emocji. Wówczas, przeżywany ból transformuje się w uleczającym katharsis. Niespodziewanie — konfrontacja z bólem, zaadresowanie bólu, przeżywanie bólu, okazuje się być w końcu jego uśmierzeniem. Jest to zupełnie przeciwna orientacja dla założenia ego, które za wszelką cenę chce uciec od bólu, tymczasem właśnie spotkanie z nim i dotknięcie poprzez to jego przyczyny, jest balsamem transformacji, uleczenia i ponownej, emocjonalnej integracji.
Niedawno, słuchając dyskursu Adyashantiego, który był jedną z inspiracji do napisania tego tekstu, spotkałem się z pięknym określeniem “Odkupiającej Miłości” [Redeeming Love]. Jest to jeden z najgłębszych odcieni miłości w swojej absolutnej bezgraniczności, w swoim totalnym, bezwarunkowym objęciu wszystkiego. W obliczu Jej obecności nie istnieje nic, co nie zasługiwałoby na Jej łaskę, na jej dotyk. I równie głęboko jak możemy zapuścić się w rozmiarze naszego kolektywnego cierpienia, które sięga całego ciągu pokoleń, tak samo głęboko Ona jest gotowa pójść z nami, aby przypomnieć o prawdzie. Jest prawdziwe Boską Matką, która nic na to nie może poradzić, jak tylko kochać równie mocno — bez względu na to co mogło mieć miejsce. Jej obecność przenika wszystko na wskroś — każdy argument, każde wspomnienie, każdą urazę, każdą myśl, wierzenie, każdy utarty punkt widzenia, wszelkie, najdotkliwsze poczucie winy, nieadekwatności, cały ból poczucia oddzielenia od wszystkiego, od Boga. Jest obecna nawet wtedy — i przede wszystkim wtedy — kiedy jesteśmy na Nią zamknięci, pogrążeni w naszych małych “racjach”. Otwartość na Jej Rzeczywistość jest wiecznym Domem, za którym każdy z nas, gdzieś w głębi, tęskni.
Dlatego nasza kultura, która jest nieświadomą kultywacją głębokiego poczucia winy i oddzielenia od Boga, “wygnania z Raju”, właśnie poprzez rozmiar tej pierwotnej, fundamentalnej rany, stoimy przed możliwością doświadczenia ogromu Łaski bezgranicznej, Odkupiającej Miłości. Ktoś, kto nie zapuścił się nigdy aż tak głęboko w czerń cierpienia, nie będzie miał możliwości dostąpić równej głębi światła Odkupienia. Ktoś taki nie będzie posiadać kontekstu bogactwa doświadczeń, dzięki któremu będzie mógł docenić równie mocno i głęboko odnalezioną na nowo inherentną godność rozpoznania jedności z Bogiem. To jest nasz przywilej, unikalny dla naszej zachodniej kultury. Posiadamy bogactwo wielu, trudnych doświadczeń, które są wielkim potencjałem głębokiej dojrzałości, kiedy ta sama dojrzałość w nas zacznie się budzić od wewnątrz, jako ta pozornie szaleńcza gotowość do spojrzenia w najciemniejszy odmęt naszego ciała emocjonalnego, na bolesne miejsca naszej istoty — na to, co jest. Nie jako kolejna strategia ego “ok, spojrzę w to cierpienie żeby szybko poczuć od niej ulgę”, “ok, zmierzę się z bólem, ale tylko po to, żeby go uniknąć”, ale jako odwaga mieszkająca w sercu, która nie potrafi nawet zachować się inaczej.
Nie jest to być może “fajny” temat. Ale widzisz, ja nie barwię tutaj niczego w ciemne kolory. Ja jedynie opisuję to, co jest obecne. Prawdziwa radość we mnie CHCE spojrzeć na wszystko, przed niczym nie odwracając spojrzenia. Radość, prawdziwa radość mówi o bólu, bo to co odkrywamy na końcu patrząc mu w oczy, jest tą samą Radością, która jest chętna na niego spojrzeć. A tą radością jest Twoje otwarte serce, jesteś Ty, Twój nieustraszony Duch.
Moim zadaniem, którym się urodziłem jest przypomnienie o tym, że właśnie to jest fajne — spojrzenie na to, co jest, bez względu na to jak trudne, bolesne i przerażające może się wydawać. Nie jest to coś, co wybrałem, albo co mogę za tydzień odrzucić. Taki jestem. I w głębi każdy z nas jest tym samym zadaniem. I poprzez każdego z nas prawdziwa Radość naszej Duszy może przebudzić się do swojej wiecznej, inherentnej, niezmiennej, niezachwianej godności, która należy do nas od zawsze i przysługuje każdemu z nas z samej, doniosłej racji naszego istnienia.
Miłość odkupienia wie, że nie istnieje absolutnie nic, co potrzebuje przebaczenia. Miłość odkupienia zna jedynie doskonałość. Miłość nigdy nie dostrzegła w nas grzechu, zła, ani jakiejkolwiek nieadekwatności. I tam, gdzie jakaś część nas z najróżniejszych powodów może głęboko wątpić we własne dobro — Miłość widzi jedynie Miłość.
Trudno jest objąć jej rozmiar i absolutną bezgraniczność naszym ludzkim umysłem, który jest nawykły do jasnych rozgraniczeń dualności “dobra” i “zła”. Dla Miłości istnieje jedynie Dobro, które jednocześnie nie jest ślepe na zło, jednak nie posiada zdolności do obwiniania zła za zło. Miłość nie jest pozbawiona mądrości — Miłość jest najwyższą formą mądrości. A ta, choć nie zaprzecza istnienia negatywności; nie obwinia jej, nie potępia, nie skazuje, nie widzi ją jako złą. Jest Miłością, jest współczuciem. Jest jak rodzic, który nawet nie ma zdolności nie kochania swojego dziecka. I choć widzi, że dziecko często zachowuje się dziecinnie — kocha je tak samo w uroku, jak i oczywistej niedojrzałości.
Nasz kosmiczny mit zawiera postać boga, który karze i nagradza, kocha i gniewa się zaciekle, faworyzuje i odrzuca. Nasz mit dotykający natury rzeczywistości mówi, że ego wraz z jego dualistycznym postrzeganiem jest bogiem, jest miłością. Ego jest bogiem. Nasza kultura oparła się na tym założeniu, że na miłość, na pochwałę boskiego rodzica należy sobie zasłużyć. I oczywiście takie założenie automatycznie musi zasugerować, że nie jesteśmy wystarczający tacy, jacy jesteśmy, że wymagamy odkupienia.
I choć każdy wolno myślący człowiek jest w stanie dostrzec w tym wielką dysfunkcję i głęboką, psychologiczną krzywdę i szkodliwość, to jest to opowieść którą żyje zdecydowana większość. To coś więcej niż doktryna kościelna — jest to odbicie naszego kolektywnego stanu świadomości. Widzimy życie, Boga, Wszechświat, rzeczywistość, jako oddzielną od nas siłę, która nas ocenia. Wyprojektowaliśmy nasze wewnętrzne poczucie winy i nieadekwatności na samą rzeczywistość. Bo myślimy, że nasza wina, nasz grzech, jest rzeczywisty. I w tej głębokiej wierze we własną, pierworodną, inherentną skazę, zapomnieliśmy o Miłości, która od zawsze kocha nas tak samo, bezgranicznie, najgłębiej, absolutnie, od początku bez końca. Zapomnieliśmy, że jesteśmy Jej niepodzielną częścią. Zapomnieliśmy o poziomie naszej istoty, na którym nie istnieją żadne rozgraniczenia pomiędzy “odpowiednim” i “nieodpowiednim”. Zapomnieliśmy, że nie musimy wykazać się niczym przed Bogiem i Jego Miłością, bo nią jesteśmy. My sami.
Jej obecność jest naszym istnieniem. Jej natura jest łaską naszego serca. Jej spojrzenie jest okiem naszego Ducha. Jej rzeczywistość jest niezmiennym prawem życia. Nie jesteśmy obok niej; jesteśmy w Niej, jesteśmy Nią.
Każdy z nas, w samej najgłębszej szczelinie swojego jestestwa, własnej esencji, Wiedzy naszej Duszy, nosi pamięć Domu. Każdy z nas gdzieś u samego zalążka własnej jaźni pamięta Niebo, pamięta jak to jest czuć i doświadczać w żywy sposób głębokiego połączenia i jedności ze wszystkim. Dziecko w nas, które nie jest dziecinnością, ale niewinnością szczerego serca, pamięta zapach Nieba, pamięta świat który jest świadom własnej miłości. I każde dziecko rodzi się z tego samego powodu — aby żyć wiedzą o Niebie i pokazać w ten sposób, że Niebo jest tutaj, na Ziemi.
I aby zatroszczyć się o tę najgłębszą z tęsknot za Domem, pokazujemy sobie że nim jesteśmy poprzez otwarcie się na gotowość do tego, aby spotkać się z każdym uczuciem, które jest w nas obecne, bez prób manipulacji, ucieczki, walki, wewnętrznej debaty, kategoryzowania, oceny, próby zatrzymania albo odepchnięcia preferowanych, albo niechcianych stanów i uczuć.
Jesteśmy otwartością, która doświadcza.
I nie jest to coś, co możemy aktywnie “zrobić”. Naszą praktyką jest otwarcie się na otwartość Serca, która z własnej natury spotyka się ze wszystkim w ten szlachetny, dojrzały sposób. Dlatego naszym jedynym zadaniem jest chęć otwarcia się na już obecną w nas mądrość i pozwolenie, pozwolenie, pozwolenie, aby to ona “przejęła stery”. I w ten sposób dobywamy naszej prawdziwej woli Serca. Zaczynamy otwierać się na życie mądrością serca i poprzez to — otwieramy oko świadomości na Miłość, której pozwalamy aby nas objęła. Pozwalamy, aby jej ogrom, rozmiar i głębia zstąpiła na nas i dotknęła swoją łaską każdego miejsca, które mogło zapomnieć o Jej obecności, czując się dotychczas jej nie godne.
I prawdopodobnie spotkamy się wiele razy z głosem w nas, który będzie tutaj cyniczny i wątpiący. Jak samo odczuwanie wszystkiego od początku do końca, bez oczywistych albo subtelnych prób manipulacji uczuć, miałoby być takim doniosłym remedium i odpowiedzią na egzystencjalny dylemat? Jakaś część nas może szybko skoczyć do konkluzji mówiącej, że to za mało, że to niewystarczające w obliczu wewnętrznego cierpienia. Jest to jednak głos, który należy do zbioru naszych podświadomych przekonań, które nie znając jeszcze tego nowego “terytorium” innej, scentrowanej w Sercu świadomości i jej relacji z uczuciami pojawiającymi się w nas w obecności doświadczeń życia — będzie ostrożny, krytyczny i wątpiący. Innymi słowy — jeśli coś jest nowe i nieznane, to nasz podświadomy umysł automatycznie zakłada, że jest to jakaś forma zagrożenia, której należy się wystrzegać.
Dlatego pochodzimy z sercem do tej części nas, która może się bronić przed tą nową orientacją radykalnego spotkania z pojawiającymi się uczuciami i myślami. Dziękujemy jej za to, że chce nas chronić i zapewniamy ją kolejny i kolejny raz, że to bezpieczne żyć otwartym sercem.
Jesteśmy otwartością, która doświadcza wszystkiego jako otwartość.
“To w porządku, że tak się czujesz.”
“Jesteś tutaj, smutku, wino, zawstydzeniu, i chcę żebyś wiedział, że tym razem nie będę recytować długiej listy powodów dla których nie powinno cię tutaj być. Nie będę też straszyć cię moim duchowym zrozumieniem. Usiądź ze mną, bo jesteś mile widziany. Możesz mi powiedzieć co tylko chcesz, a ja nie będę ci przerywać i dyskutować z twoimi racjami. Chcę cię poznać, chcę cię widzieć. Niczego od ciebie nie chcę. Możesz tu być.”
I kiedy każde uczucie — jakkolwiek trudne — posiada pozwolenie do tego, aby być szanowanym gościem w domu naszej obecności, pozwalamy w ten sposób aby łaska uzdrowienia odkrywała przed nami emocjonalną wolność. A poprzez nią — szept i dotyk Miłości może zacząć być z czasem w nas słyszany i rozpoznawalny.
W rzeczywistości nie istnieje najmniejszy dystans pomiędzy nami, a Jej obecnością. Jednak odkrycie tego, że nasza obecność, a obecność samej Miłości jest jedną i tą samą Promiennością wymaga od nas, abyśmy traktowali siebie jako ta sama miłość i patrzyli na siebie Jej okiem. To, co nazywamy w duchowości percepcją oddzielenia i separacji jest — mówiąc prosto — dystansem pomiędzy tym w jaki sposób widzi nas oko samego Źródła, a to, w jaki sposób możemy o sobie myśleć. Dlatego dla ponownej komunii i rozpoznania naszej odwiecznej jedności z Bogiem, dla uzdrowienia i transformacji największego cierpienia ludzkości, otwieramy się na śmiałość, która jest gotowa przeżyć wszystko. I choć możemy doświadczać w sobie tendencji do tego, aby w najróżniejszy sposób odwracać się i uciekać od naszych najgłębszych, najszczerszych uczuć, które nie zawsze są wygodne i łatwe, to jest w nas również ta tajemnicza śmiałość i odwaga serca, która nie posiada własnych “za” i “przeciw”. Jest w nas coś, co nawet nie posiada zdolności do tego, aby próbować czegoś unikać. I ta sama tajemnica jest naszym odważnym sercem, które jest ołtarzem samej Miłości. Miłości, którą od zawsze, w esencji — jesteś.
Raj nie jest czymś utraconym, ale życiem nagim, otwartym, odważnym sercem. I nawet jeśli nasze zewnętrzne doświadczenie może wydawać się nieraz mocno odległe od pojęcia raju, to Eden jest sposobem w jaki odnosimy się do naszego wewnętrznego pierzarzu w obecności danej okoliczności. To interesujące, ale nawet w obliczu niepewności, strachu, albo jakiegokolwiek trudnego z uczuć możemy czuć się sami ze sobą absolutnie bezpiecznie dlatego, że pokazujemy sobie raz po raz, że żadne z tych trudnych uczuć nie jest większe od żywej obecności naszego Serca. Mówię o tym na moim własnym przykładzie. Może brzmi to nieco dziwnie i zagadkowo, ale nawet jeśli doświadczam na przykład strachu, to jednocześnie wcale się nie boję. Takie stwierdzenie może wydawać się absolutnie sprzeczne, jednak jest to tak na prawdę paradoks zrozumiały dla tego, kto otwiera się na wymiar Obecności Serca, które obejmuje sobą całe nasze ludzkie doświadczenie. Ktoś taki nigdy do końca nie czuje się ani osamotniony, ani bezradny, nawet jeśli może doświadczać poczucia osamotnienia, albo chwilowej bezradności. Obok tych uczuć i w tych uczuciach obecne jest w nim to transcendentne, odważne Serce, które jest miłością dla ludzkich stanów i uczuć. Dlatego bez względu na pogodę pojawiających się uczuć, doświadczenie miłości jest czymś ciągłym i niezmiennym. Stąd wynika to najgłębsze poczucie bezpieczeństwa. Mogę doświadczyć wszystkiego, bo nic, żadne doświadczenie, ostatecznie nie posiada żadnej mocy oddzielenia mnie od Miłości, z którą jestem jednym.
I w ten sposób odkrywamy w sobie Rodzica, na którym zawsze możemy polegać. Nie jako bezradne dziecko, które szuka go jak tylko coś pójdzie nie po jego myśli, ale jako niewinność, która jest świadoma własnej, Boskiej miłości.
Jest w nas coś, co zawsze, niezmiennie, spogląda na nas z miłością i współczuciem. Nawet wówczas, kiedy wątpimy w tę obecność. I ta sama obecność jest gotowością do objęcia i doświadczenia wszystkiego co się w nas pojawia. Łącznie z tą częścią nas, która jest stałym poszukiwaniem wygodnych i komfortowych doświadczeń, i która stale ucieka od wszystkiego co odczuwa jako trudne. I gdyby obecność przyjęła formę głosu, być może powiedziałaby:
“Kocham Cię. Wiem, że jest ci trudno i rozumiem, że chciałbyś aby było inaczej niż jest. Chcę tylko żebyś wiedział, że jestem tu z Tobą przez cały czas. Kocham Cię. Jesteś mi drogi.”
Trudno jest mi znaleźć słowa na koniec. Prawdę mówiąc przez cały czas nie odczuwam, jakby ten tekst zbliżał się ku końcowi. Jednak, z szacunku dla Twojego czasu — dziękuję Ci za Twoją obecność.
Jeśli istnieje jakiś konkretny niuans, który wydaje się być tutaj zamglony i nie do końca jasny — wiesz co zrobić Jestem otwarty na każde z pytań.
Dziękuję Ci za Twoją otwartość na otwartość.
Michał